Poniedziałek 3 czerwca – Wtorek 4 czerwca, cz. II
Jak już wcześniej pisałem Załoga „napaliła się wprost’ na te holenderskie śledzie. Tu się nie ma co dziwić – po ciężkiej nocy, niedospani i niedożywieni Żeglarze znaleźli sobie jakiś bezpiecznik psychologiczny w postaci prostej i pożywnej przyjemności mającej nastąpić niebawem. Kiedy jednak co poniektórzy załoganci przestudiowali drogę do portu to uzmysłowili innym, że to nie będzie tak „myk-myk” z tym upragnionym fischfuudem. Z odległości na wprost ok. 4 Nm zrobiło się prawie dwadzieścia Nm wspomnianym slalomem. Wtedy rozpoczęły się podświadome naciski na Dowództwo, żeby może tak trasę zoptymalizować. Nie, żeby ignorować tor podejścia i wspomniane kardynałki, ale raczej żeby do tego toru podejściowego dostać się jak najszybciej z otwartego morza. Te naciski nie miały formy „na wprost”, ale raczej były to takie zawoalowane działania wpływające na podświadomość. Np. tęskne spojrzenia w stronę lądu, demonstracyjne spożywanie (koniecznie z posępna miną) na wpół rozmieszanego kisielku lub wręcz suchego chleba, częste i znaczące wzdychania z oczywistym podtekstem, a czasami wręcz z oblizywaniem się (że niby już ten smak śledzi się materializuje).
W trudnej sytuacji znalazł się Załogant Szczególny Misiu-Pysiu, który może i powstrzymywał się przed naciskaniem, ale duchem był po stronie naciskających. On też uległ ogólno załogowemu syndromowi „wyczekującego na śledzia”. Atmosfera gęstniała. No i to właśnie Misiu-Pusiu znalazł radykalne wyjście z grożącego impasu. Po wewnętrznych bojach i po odebraniu paru tajemnych, tylko jemu wiadomych, sygnałów z morza i z naszego dzielnego statku, odebrał załogantom wszelką nadzieję na śledzika – zaproponował naszej Captain, aby skierować nasz ship rutą dla transatlantyków – trasą długą i bardzo głęboką. Propozycja została przyjęta, jako jedyna słuszna, i wykonana. Tak już tylko przy okazji Misiu-Pysiu wygłosił pogląd, że śledziki poranne są zdecydowanie świeższe niż takie zleżałe, wieczorne.
Na spokojnie wyliczono czas dotarcia do portu. Pomimo oczywistych i twardych przesłanek, w duszach załogantów Piotrka i Byniaczka tliła się jeszcze nadzieja, że może to jednak nie będzie tak całkiem całkowicie za późno… Pozostała część załogi pogodziła się z tym co nieuchronne i zaczęła molestować gastronomicznie Głównego Kuka w sprawie menu kolacyjnego. On tylko się tajemniczo uśmiechał a potem, już w porcie, zrobił co zrobił – i znowu ciężko było wstać od stołu. Pomimo tego, zdeterminowani na maksa Byniaczek i Piotrek udali się jeszcze do portu w celu: „że a nóż coś się jeszcze trafi”. Byniaczek to nawet próbował zdobyć przebojem zamknięty stragan oklejony zdjęciami przedmiotowej ryby. Odpór dała całkowicie oziębła obsługa straganu, która zajęta była sprzątaniem i była całkowicie obojętna na pożądliwy wzrok i tłumaczenia spragnionych śledzia żeglarzy. Prawda o tym, że wiadomą konsumpcję trzeba będzie odłożyć do rana, zmaterializowała się ostatecznie.
Smutek po nieskonsumowanym śledziku próbowano przygłuszyć wieczornym testowaniem szlachetnych trunków rodem z Półwyspu Iberyjskiego. Starano się usilnie usystematyzować jakoś najistotniejsze cechy madery, porto i malagi. Ale jakoś testujący nie mogli dojść do porozumienia – który z tych trunków jest najszlachetniejszy. Testowanie, bez jasnych rozstrzygnięć, zakończyło się, kiedy w poszczególnych butelkach poziom pozostałego szlachetnego napoju można było opisać jedynie jako „cienka warstewka”. Kontynuowanie dyskutowanych kwestii pozostawiono na kolejny dzień. Tyle, że do procesu testowania bardziej stosowne będą małe łyżeczki do herbaty zamiast kieliszków.
Rano wszyscy obudzili się rześcy i z jasno wytyczonym planem. Śniadanie spożywaliśmy w trudno skrywanym pośpiechu, zostawiając sobie miejsce na to o czym myśleliśmy od doby. Miejsce konsumpcji było już wiadome dzięki wieczornemu rozpoznaniu „niedożartej części załogi”.
…
Ostatecznie potwierdziło się po raz kolejny to o czym mówili i pisali mądrzy ludzie: ważniejsze jest dążenie do celu niż samo osiągnięcie tegoż. No bo śledzik był (malutki, prawie surowy, 2 EUR/szt), smak miał znakomity… ale pozostał pewien niedosyt. Czy warto było poddawać się takiej presji emocjonalnej z powodu takiej małej rybki? Czy w życiu nie ma ważniejszych spraw niż jedzenie śledzi? Po tym wszystkim mieliśmy trochę kaca śledziowego. Do tego stopnia, że płynąc następnego dnia do Harlingen, czyli w prostym tłumaczeniu do Śledziowa, nikt już raczej o tej rybie nie wspominał. Ale o tym co się wydarzyło w holenderskim Śledziowie i okolicach to już w następnym odcinku.