Czas na podsumowanie naszego etapu. Miało być coś o wydarzeniach w holenderskim Śledziowie (Harlingen)… no i będzie za chwileczkę, proszę o cierpliwość.

Najpierw chciałem się trochę poużalać nad losem skryby pokładowego. Z początku to nawet myślałem, że to fajna fucha. Z czasem okazało się sprawa jest „troszeczkę bardziej skomplikowana” (jak mawiał klasyk). Problem nie polegał na tym, że nie było o czym pisać, bynajmniej – notatki z rejsu przekraczają objętość tego co zostało opublikowane. Nie było również problemem samo pisanie bo tak się składa, że po prostu lubię to robić. Nawet czas nie był problemem ponieważ załoga zachęcała mnie do działalności literackiej czasami wyręczając nawet z obowiązków. No to gdzie leży pies pogrzebany?

Otóż źródłem mąk twórczych, jakich doznawałam próbując opisać nasz etap, były naciski i filtry.

Naciski pojawiły się już po pierwszej, opublikowanej relacji. Jeden z załogantów dostał cynk z domu, że tam w tym SMS tracingu coś o nim jest napisane. Z przekazu zwrotnego okazało się, że moje intencje zostały niezbyt trafnie odebrane no i mały skandalik zawisł na włosku. W kolejnych dniach przychodzili do mnie indywidualnie członkowie naszej Załogi no i przedstawiali wnioski w sprawie spraw do opisania lub do zatuszowania. Sprawa się skomplikowała totalnie kiedy okazało się, że kolejne rekomendacje były ze sobą wzajemnie sprzeczne. No więc co biedny skryba miał w takiej sytuacji zrobić? Oczywiście opinia Captain’a była ponad opinią pozostałych załogantów i tu żadnych rozterek nie miałem. Ale co z pozostałymi rekomendacjami?

No i z tych nacisków zrodziły się właśnie te całe filtry, a właściwie autofiltry. Autofiltry, które sobie skryba piszący te słowa pozakładał, czym się nieprzyjemnie ograniczył w swojej wolności twórczej. Wobec tego proszę, czytających te moje wypociny, o wybaczenie niedoskonałości – tym razem nie mam na kogo zwalić – co złego w tekście to tylko i wyłącznie moja wina (i tych tekstodestrukcyjnych filtrów).

No i tyle o mękach twórczych. A teraz o Śledziowie. Precz z naciskami i fitrami! Będzie konkretnie.

Skandali, „skandali” i skandalików w trakcie naszego etapu było co niemiara. Zostaną opowiedziane kiedyś w przyszłości… albo nie zostaną opowiedziane. Nie zostały opisane ze względów opisanych w punkcie o mękach twórczych. Ale jeśli chodzi o Śledziowo, to nie zamierzam pisać o żadnym skandalu, ale raczej o relacjach pomiędzy Dowództwem a Załogą. Te relacje są oczywiście wielopoziomowe i czasami nawet podpoziomowe. Tym razem będzie jedynie o wychowawczym i konstruktywnym stosowaniu kar, w kształtowaniu odpowiednich postaw załogantów. Ale do rzeczy.

Jeśli ktoś był w Holandii to wie a jak ktoś jeszcze nie był to niech się dowie: w tym kraju mosty są otwierane o określonych porach i tych terminów panowie mostowi się sztywno trzymają. Biorąc to pod uwagę, chcąc wyjść z Śledziowa w odpowiednim czasie (no bo te: pływy, prądy, śluzy, mosty…) Captain zarządziła spotkanie na pokładzie o czasie podanym w formie: „nie później niż”. Ale jeden z naszych młodszych stażem załogantów (pierwszy raz w Holandii – to Go trochę tłumaczy) oddał się przyjemności prysznicowania „na całego”. Ta przyjemność pochłonęła go do tego stopnia, że aż chyba przestał rejestrować nieubłagalny upływ czasu. W rezultacie pojawił się na pokładzie STARY’ego pięć minut po czasie określonym i było to pięć minut kluczowe w kontekście otwierania/zamykania mostu. Zanim biedny winowajca dotarł na pokład, współzałoganci już zdążyli powymyślać kary dla spóźnialskiego, o których aż wstyd teraz pisać ale których nie powstydzili by się średniowieczni oprawcy. Nasza Captain okazała się jednak wielką łaskawością i dobrodusznością i nie skorzystała z katalogu uciążliwości podsuwanego przez załogantów. Spóźnialski, w ramach resocjalizacji, otrzymał obowiązek dodatkowy: zmywanie garów, z terminem obowiązywania: do końca rejsu. Kara została przyjęta ze zrozumieniem przez winowajcę. Inni po cichu też się cieszyli, że im ubędzie najbardziej znienawidzona czynność rejsowa. No i nikomu więcej nie przyszło do głowy żeby nie być o wyznaczonym czasie na statku. Taka właśnie dyscyplina panowała na naszym etapie.

Ale dziś, w piątek,, już na ostatniej prostej do Amsterdamu, doszło do kolejnych wydarzeń, które wpisują się w nurt pedagogiczno-szkoleniowy uprawiany przez nasza Captain. Wyszliśmy z Hoorn i wzięliśmy kurs na Amsterdam. Miało być już jak na Mazurach, w końcu to holenderskie morze wewnętrzne o nazwie Markermeer. No i w sumie było: szuwarki przy brzegach, wiatraki na brzegach – wprost sielsko anielsko. Nawet nazwy porównywanych akwenów zaczynają się na to samo „Ma”. Żagielki pracowały spokojnie, fali praktycznie brak.. Ale nałożyły się dwa fakty:

1. wiatr nie wiedział, że na morzu wewnętrznym należy wiać słabiej niż na morzu zewnętrznym

2. za sterem stał załogant Byniu, którego dopadła chyba chandra związana z faktem, że jak już były dostępne te pyszne śledzie to sobie kupił tylko jedną porcję.

Te dwa fakty spowodowały, że jacht pod „kontrolą” zdesperowanego Bynia i pod wpływem nagłych, bajdewindowych i całkowicie morskich podmuchów wpadł w taniec który możnaby nazwać: piekielny twist. A o sztauowaniu morskim to już załoga zapomniała ze dwa dni temu…

Tym razem załoganci nie mieli czasu na wymyślanie kar. Captain natychmiast (czyt.po przybiciu do portu) wysłała Byniaczka do sprzątania gołymi rękami szkła pobitego w trakcie „tańcowania”. Byniu jako dobra dusza i posłuszny żeglarz wykonał zadanie, a potem dał Captain poranione ciało do opatrzenia.

P.S. Na prośbę Załogi – trzy zdania do Beaty.

1. Zazwyczaj pisze się: „Bez strat w ludziach i sprzęcie…” (ja jednak nie napiszę, bo trochę szkła się jednak utłukło).

2. Bardzo zazdroszczę uczestnikom następnych etapów, że dopiero zaczną to, co my kończymy.

3. Bardzo żal mi następnych kapitanów, bo tak WSPANIAŁEJ ZAŁOGI nie będzie miał nikt.

Amsterdam 7 czerwca godz.7:07 PM