Niedziela, 9 czerwca 2013, Podsumowanie pierwszego etapu, epilog
A teraz poważnie:
Po uwagach, jakie nasza Captain Beata zamieściła pod ostatnią relacją, musze jeszcze raz zabrać głos, teraz już po raz ostatni, no bo rejs szczęśliwie dobiegł końca. Beata napisała pod adresem pierwszo-etapowej Załogi wielki komplement, że My to niby najlepsza Ekipa itd.. Jako członek tej Załogi chciałem Jej, w imieniu wszystkich Załogantów, jeszcze raz bardzo serdecznie podziękować. Za ten Wielki Komplement, za poczucie bezpieczeństwa, za atmosferę na „STARY’m”, za twórcze dyskusje i za wszystko, co było związane z organizacja rejsu. Tak właściwie, to nie ma się do czego „przyczepić” – nie odkryliśmy żadnej „czarnej owcy” no i nawet błędy jakie popełniliśmy jako Załoga, dzięki sprawnemu działaniu Dowództwa, stały się dla nas wszystkich niezwykle cennymi doświadczeniami. Można powiedzieć, że mieliśmy okazję dotknąć prawdziwego żeglarstwa. Dzięki, dzięki i jeszcze raz dzięki!
Zgodnie z zapowiedzią miało być poważnie. Musicie przyznać, że się starałem o tą powagę, pisząc kilka powyższych zdań. Takie pisanie nie przychodzi mi jednak łatwo. Dlatego teraz będzie całkowicie niepoważnie choć fakty, które chcę opisać, jako swego rodzaju epilog rejsu, wydarzyły się naprawdę (z jednym jedynym wyjątkiem: licentia poetica). Nie są to fakty brzemienne w skutki, ale jakoś wpisują się w całość naszych przeżyć przez ostatnie dwa tygodnie. Do rzeczy.
W piątek wieczorem, po emocjach końcowego etapu, już nie mieliśmy ochoty na żadną pracę. Tak naprawdę, to na taką robotę, jaka miała być wykonana, to nigdy nie ma się ochoty i nie ma co tu zwalać na jakieś tam emocje poetapowe. Jednak nikłe szanse na zrobienie czegokolwiek jeszcze w piątek, pogrzebał załogant Misiu-Pysiu swoją interesującą propozycją. Jako człowiek bywały w świecie, poinformował nas, że w Amsterdamie jest parę obiektów do obejrzenia, szczególnie po zmierzchu, kiedy są ładnie podświetlone. Świadomie podkreślił, że do „obejrzenia”, a nie do „zjedzenia”; wiedział dobrze jak odwrócić uwagę od naszego śledziowego niedosytu, który ni stąd ni z owąd powrócił ze zdwojoną albo nawet ztrojoną siłą ( to chyba Byniu nas pozarażał!) . Uszczegóławiając propozycję, zaproponował żebyśmy poszli sobie pooglądać ciekawe obiekty za witrynami. Załoganci Piotrek i Byniaczek od razu pokojarzyli sobie swoje niedane próby zdobycia śledzików zza zamkniętych witryn na pamiętnej wyspie i nie chcieli nigdzie iść, żeby nie powtórzyła się tamta trauma. Wtedy Misiu-Pysiu stwierdził, że co prawda mamy pewne analogie zwierzęce, ale to bardziej w stronę futrzastych trzeba iść wyobraźnią, np. w stronę kociaków (że niby wtedy to były te śledzie za witrynami, a teraz chodzi o zgoła inne „zwierzaczki”, ładniejsze i o innym niż śledzie zapachu). To zaintrygowało wszystkich i zgodnie udaliśmy się w miasto zostawiając porządki na wczesny ranek.
No i sobie pooglądaliśmy te „kociaki” za witrynami. Ale w ogóle nam się nie podobało. No bo miało być z futerkami – a nie było, no i pachnąco miało być – a też nie było. Chociaż jeśli chodzi o zapachy, to były takie jednostki w naszej Załodze, które wpadały, żeby sobie coś tam powąchać, do sklepików w rodzaju tych, które odwiedzał natrąbkowany pilot – nasz dobry znajomy z wcześniejszych relacji. No i podobno coś tam było czuć w tych przybytkach, ale to całe, późniejsze przewracanie oczami i dziwne uśmiechy przypisałbym zdecydowanie udawaniu, niż prawdziwemu „sztachaniu się”. Właściwie to zdecydowaliśmy się wracać na statek, no bo, jak już pisałem, nie podobało nam się w tym całym Amsterdamie. Tylko załogant Zeb trochę marudził, że tam dalej, za kolejnym kanałem, to już na pewno będą wystawione bardziej gatunkowe towary, no bo na te, tutaj, przy aktualnym kanale, to faktycznie szkoda czasu. Ale został przegłosowany (już pisałem, że większości się nie podobało) i ruszyliśmy w stronę naszej kei. Prowadził Misiu-Pysiu. Drogę wybierał w ten sposób, żebyśmy zgłębiając systemowo ofertę za witrynami, tak do końca się już utwierdzili, że nam się tutaj w ogóle nie podoba. A droga wcale nie była taka krótka. Z tego wszystkiego zgłodnieliśmy. Z tego wszystkiego to poszliśmy wściekli spać, uświadamiając sobie, że nasz niby-kolega, czyli „Jednoosobowy Fanklub Kudłatych z Kłami i Pazurami”, zrobił nam, nomen omen, niedźwiedzią przysługę z tą całą wycieczką. No bo się nam nie podobało (już pisałem), a teraz, na dokładkę, byliśmy głodni i jeszcze cała robota była przed nami.
W sobotę rano, pracowaliśmy na STARY’m jak w ukropie prawie od świtu. To ze względu na zwyczajową ilość prac związanych z przekazaniem jachtu oraz ze względu na dodatkowe roboty porozdzielane przez naszą Captain. Dla osłody obiecano nam, że jak już po wszystkich procedurach ruszymy w drogę, to wstąpimy do jakiegoś amsterdamskiego osiedlowego pawilonu na lody albo na to, co kto tam będzie chciał. O robocie nie będę pisał, bo co tu pisać. Jedynie obrazek Captain odbierającej poszczególne rejony w białej rękawiczce jakoś mi utkwił. No i jeszcze powtórne czyszczenie (po tej białej rękawiczce…) szafek też mi utkwiło.
Ale oto już idzie kolejna Załoga. Od razu widać, że chłopaki systemowo poukładane nie gorzej niż My a nawet, postawię śmiałą tezę – lepiej. Takie poukładanie dawało nadzieję, że szybko dokonany zostanie odbiór statku i będzie czas na wspólną kawę z ciachem przywiezionym bankowo prosto z Polski (mycie garów już po ich stronie!!!). Sprawy okazały się jednak troszeczkę bardziej skomplikowane. Przekazanie przeciągało się dosyć długo. Ponieważ moim zadaniem było pilnowanie wywiezionych w okolice parkingu bagaży, nie uczestniczyłem w procesie. Ale z przekazu z drugiej czy z trzeciej ręki słyszałem, że np. sporo czasu upłynęło zanim wyjaśniła się kwestia niejednoznaczności w magazynie lin w achterpiku – zdaje się, że cumy tam były pomylone z brestami, czy bresty ze szpringami.. nie wiem dokładnie. Z kolei już na własne uszy słyszałem, że nowy Kapitan zgłaszał naszej Captain znalezienie pajęczyny pod salingiem…
To wszystko trwało tyle czasu, że już nie udało się z nową Załogą wypić kawy i zjeść ciasta. Ruszyliśmy w drogę. Byliśmy wygłodniali, bo to już było po 1400’stej, a my tylko po wczesnym śniadanku. Co prawda został spakowany tzw. suchy prowiant, czyli resztki powyciągane z różnych jachtowych dziur, ale każdy chyba liczył na ten „pawilon”. No i jest pawilon. Część załogi wpada do środka. Pełne półki towarów, pachnie świeżym pieczywem. Załogant Piotrek, wiedziony jakimś instynktem, zmierza prosto do szafy z witryną. A tam śledzie w promocji!!! Od razu bierze sobie dwie porcje i biegnie donieść pozostałym, że takie wielkie szczęście z tymi śledziami. Po dotarciu na pokład samochodu i przekazaniu radosnej wiadomości, wraz z prezentacją towaru, tenże załogant dostaje szybkie dyspozycje od Kierownictwa: „Zakupić dla każdego odpowiednią ilość śledzia, do tego pieczywo, wykonać, o problemach nie meldować!”.
Teraz tylko znaleźć parking! I to szybko bo Załoga głodna. Pomysły żeby zacząć konsumpcję już samochodzie zostały ucięte w zarodku przez Captain krótkim: „Tylko nie w samochodzie!”
Jest i parking! Stoliki czekają, w brzuszkach burczy. Na stole, obok bułeczek, ląduje ładunek śledzi pakowanych po dwie sztuki w opakowaniu, z dołączonym specjalnym schowankiem na drobno pokrojoną cebulkę. Do tego jakiś żółty serek i pomidorki z zasobów sucho-prowiantowych. Z tego całego pośpiechu i chyba z głodu zapomnieliśmy o jednym istotnym szczególe – nie mieliśmy do dyspozycji żadnych sztućców z wyjątkiem jednego małego nożyka. Ale co tam, głód jest silniejszy niż zasady higieny i etykiety. Paluszki będą co prawda ostro „dawać rybą” póki się ich nie umyje, ale przecież to się da jakoś przeżyć. Przykład daje sama Captain: rozdziera gołymi rękami bułę, śledź wyślizguje się z opakowania jakby do gniazdka w pieczywie, posypywany jest cebulką ze stosownego schowanka i można się wgryzać. Pozostali idą w ślady Szefowej i już po paru sekundach słychać rozkoszne mlaskanie i ciamkanie. Ale jeden z Załogantów się wyłamał. To był Byniaczek, tak tak, ten sam, który szturmem chciał zdobywać śledziowe stragany na wyspie. Patrząc na to, co on robi, aż wszyscy zwolnili tempo konsumpcji. Byniu chyba sobie nagle przypomniał jedną taką przestrogę z dzieciństwa: „Jak będziesz dotykał, to ci będą paluszki śmierdziały”. Albo może nawet drugą, straszniejszą: „Jak będziesz dotykał, to ci włosy wyrosną między palcami”.
To, co Zbyniu robił ze swoim przydziałem, za pomocą zwykłego, żeglarskiego nożyka, trudno byłoby wykonać za pomocą skalpela wspieranego precyzyjnym sprzętem pomiarowym: Zbyniu pracował całkowicie spokojnie, ruchy miał takie, jakie mają chyba chirurdzy operujący na otwartym sercu. Bułeczkę rozkroił idealnie, dokładnie w środku wysokości, pozostawiając jakby „pieczywowy zawiasik”, aby cały zestaw „trzymał się kupy” w trakcie wgryzania. Na spód ułożył plastry żółtego sera, na to precyzyjnym dźgnięciem przemieścił z opakowania śledzika (bez dotykania!!!), na śledziku pojawiły się plasterki pomidora, to wszystko zostało posypane cebulką (bez dotykania!!!) za pomocą specjalnego urządzenia wykonanego ad hoc z przykrywki od jednorazowego kubka. W końcu został użyty zawiasik i górna część buły uwieńczyła dzieło. To wszystko trwało niezwykle długo, tak długo, że pierwsze buły współbiesiadników zostały już w międzyczasie prawie zjedzone. Chwilę później stwierdzilismy, że w przypadku Byniaczka zachwiane zostały proporcje pomiędzy czasem poświęconym na przygotowywaniem sobie posiłku (w postaci buły ze śledziem) a czasem samej konsumpcji. Co do tego drugiego czasu to i tak Byniowi nikt a nikt nie jest w stanie podskoczyć. Pomimo tej całej maskarady z krojeniem i obkładaniem i tak na końcu był pierwszy po „obiadku”.
I to był już ostatni akcent żeglarsko-morski naszego etapu. Potem został już tylko droga i czas na wspominanie i zastanawianie czy jeszcze kiedyś uda się razem popłynąć. Myślę że się uda.
Tylko nie wiem czy się odważę być znowu skrybą