Poniedziałek 3 czerwca – Wtorek 4 czerwca,
Z Cuxhaven wypłynęliśmy pomimo niezbyt przyjaznych prognoz, mus to mus – musimy być przecież o czasie w Amsterdamie. Według prognozy, w poniedziałek miało być 6 i 7 w mordę, później ostry bejdewind. We wtorek wiatr miał troszeczkę osłabnąć i zmienić się na półwiatr. Ta nadzieja pozwalała nam przetrwać ostre dziobanie i bryzgi wody w kokpicie. O jakże błogosławiony jest pomysłodawca i realizator szprycbudy na „Stary’m”! Wiele razy „system” ten ochraniał dzielnych żeglarzy, pracujących ciężko za sterem nad opanowaniem tańczącego na falach jachtu. A tym, których dopadła morska przypadłość pozwalał się schronić od wiatru, w niewielkiej odległości od stosownej do sytuacji, zawietrznej burty. Wiele razy w ciągu nocy padało z ust marynarzy sakramentalne: „O jak dobrze, że mamy szprycbudę!”!
O tym jak ciężkie warunki panowały na morzu świadczy również jachtowe menu w trakcie przelotu Cuxhaven – Wyspa Terschelling. Np. w nocy, powodzeniem cieszyło się gotowe danie w postaci puree ziemniaczanego z cebulką i boczkiem. Zajadał się nim sam Załogant Zeb, nasz Główny Kuk, który w normalnych warunkach odwraca z niesmakiem głowę, gdy ktoś posila się np. poczciwą chineczką z Vifon’u. Jak już Zeb rozpoczął, to inni poszli w ślady i cały zapas puree został do rana wręcz pożarty. Extra korzyścią zajmowania się puree w trudnych warunkach, jest wzbogacenie zasobów dobrej praktyki morskiej. Nowe prawidło oparte na osobistych doświadczeniach załoganta Piotrka brzmi: „W warunkach dużego rozkołysu zalewanie wrzątkiem puree z cebulką i boczkiem, w ilości większej jak jedna porcja w tym samym czasie, grozi poparzeniami, a w najlepszym przypadku sprzątaniem zawartości kubełka z podłogi.” (5 poprawka do MPZM- przypis redakcji)
Jak już się rozwidniło warunki na morzu się trochę poprawiły. Spowodowało to również istotne zmiany w menu. Uznanie zyskał sobie, podawany na deku, zestaw marynarski składający się z puszki rybek w pomidorach, pajdy chleba z masłem, widelca i ręcznika papierowego (żeby nie uświnić pokładu). W trakcie konsumpcji tegoż zestawu załoganci snuli marzenia kulinarne krążące wokół sławnych holenderskich śledzi. Postanowiono zgodnie, że jak tylko dobijemy i się ogarniemy, to zrobimy sobie wieczór śledziowy w oparciu o lokalne specjały. Załoga wyostrzyła sobie na te śledzie wszystkie zmysły; z rozmarzeniem opowiadano o wybornym smaku, zapachu, o najbardziej ulubionych zalewach i dodatkach poprawiających wrażenia smakowe tych sławnych ryb. Przypomniano sobie przy okazji słynną maksymę Kanclerza Bismarc’a że „gdyby śledzie nie były takie tanie, to byłyby przysmakiem królów”. Ale aby te marzenia miały szansę się urzeczywistnić, to jeszcze trzeba było najpierw dopłynąć do portu.
Pierwsze wrażenie po obejrzeniu na mapie dojścia do portu Terschelling było jednoznaczne: to efekt wytężonej pracy natrąbkowanego pilota portowego, wykonanej bezpośrednio po brzemiennej w skutki wizycie w holenderskim „cofie shop’ie”. Na wodzie oznaczało to, że nasz dzielny jacht musiał pokonać slalom specjalny pomiędzy zielonymi i czerwonymi bojami, urozmaicony ostrymi zwrotami wokół malowniczych kardynałek.
O tym jak z morza udało nam się dostać do wspomnianego portu, o atrakcjach związanych z tym trudnym procesem, dowiecie się z następnego odcinka.