Tak. To prawda. Zaniedbaliśmy się medialnie. Ale teraz stoimy drugą dobę w porcie bo kłuje na zewnątrz, więc nadrabiamy zaległości. A zatem było tak…

Zostało nas czworo. Tak. Czworo. I ogromnym busem conajmniej dwa razy za wielkim jak na naszą kameralną grupkę pomknęliśmy szalona prędkością sto na godzinę dwa tysiące kilometrów. Jedno można powiedzieć. Ci co nie prowadzili naprawdę wygodnie się wyspali. Po drodze zabraliśmy autostopowiczów o numerze 165 biorących udział w wyścigach z autostopowych z Wrocławia do Barcelony. Hobby takie znaczy się mają. No cóż… A na drogach mnóstwo zasadzek. Głównie ronda. Próbując zatankować paliwo przy autostradzie 40 minut jeździliśmy dookoła szukając wjazdu. Bezskutecznie. Oni chyba nie chcą żeby tankować samochody…

Mimo zasadzek na drogach Francji dojeżdżamy w końcu do Concarneu. Spotkanie z Bolkiem i przejęcie jachtu. Potem niezbędne: prysznice, moules marinieres et vin… i tak cały następny dzień, na przemian z dogłębnym poznawaniem każdego najmniejszego szczególiku okrętu oraz klarowaniem go na morsko. Kiedy już wszystkie moules zostały zjedzone i każdy szczegół dopieszczony na przykład naprawienie UKF trzeba w końcu ruszyć w morze.

Ruszamy do Camaret sur Mer. Kompletny brak wiatru. Nic. Wobec tego uruchomiony silnik przez cały przelot… w nocy nie dało się bez tego stukotu zasnąć… Na podejściu do Camaret zostaliśmy wynagrodzeni za całodzienne słuchanie diesla zjawiskowymi widokami skał toczących odwieczną walkę z morzem o dominację… Rzadko się zdarzają takie widoki. Do Camaret dobiliśmy już po ćmaku. Poranek przywitał nas mgliście. Szybkie klarowanie siebie i jachtu i w drogę do Saint Malo.

Zapowiada się niemały przelot. Wiatru jak na lekarstwo, a jeżeli już to słaby z dzioba. Zapada zmierzch. Szykuje się nocka po morzu… Ok 0100 w kompletnej mgle stwierdzamy, że coś się dzieje ze starym dieslem. Adrenalina i diagnostyka!!! Olej -ok. Płyn chłodniczy- ok. Ciśnienie w przekładni – ok. Olej w przekładni- ok? Fajnie, ale czemu wobec tego silnik się krztusi? Ciężko było już zamknąć oczy tej nocy… Ale jakoś dopłynęliśmy do Saint Malo. Do portu wchodziliśmy w godzinach popołudniowych. Już z odległości kilku mil Saint Malo dało się poznać jako zaiste urokliwy zakątek. Przed dojściem do kei – śluza i oczekiwanie na boi.

wspinaczka w st Malo (1)Saint Malo. Moules marinieres et aussi vin. No i oczywiście klimat. Te uliczki starego miasta, widok z murów, zapach… Podczas przypływu część załogi w ilości jeden zażyła kąpieli w morzu a reszta troszkę pobrodziła. Droga powrotna z plaży okazała się delikatnie mówiąc niestandardowa… Mianowicie wspinaliśmy się (w granicach rozsądku) po skałach i drabince na pirs. Dla niektórych skończyło się to częściowym/całkowitym zmoczeniem, ale warto było! Przed powrotem na jacht oczywiście moules marinieres – żeby nie było. Następnego dnia obraliśmy kurs w ramach żeglugi lądowej taksówką do Mont Saint Michel. Niestety taksówką, bo zaspaliśmy na autobus. Ceny przejazdu powalają, ale warto – to w końcu jeden z cudów świata. Zwiedzanie Mont Saint Michel w stylu kraju kwitnącej wiśni – fotka, fotka, fotka. Tempo subekspresowe – taksiarz na nas oczekuje i słono sobie żabojad za to liczy… W drodze powrotnej wyżej wymieniony pan taksówkarz wykazał się brakiem wyczucia – stwierdził, że Wojtek (oficer) wygląda na starszego niż jest. Za coś takiego nie daje się napiwku! Moules marinieres na kolację – w końcu jutro ruszamy w morze. Jeszcze po ciemku odchodzimy. Kierunek Guernsey Port Saint Peter. No nareszcie! Jest wiaterek. I to z dobrego kierunku. Foka Staw! Silnik wyłączyć! Po raz pierwszy doświadczyliśmy żeglarstwa. Wieczorem w strugach deszczu i zaraz po nim dochodzimy do St Peter Port. Na miejscu dobra i zła niespodzianka. Dobra – obsługa portu miło wskazuje odpowiednią dla nas keję. Zła – cena postoju… Brytowie się cenią. Kurs na knajpę, cel: steak! Tylko w GB można spotkać ludzi, którzy do pubu chodzą w garniturach, no i te uliczki, budynki. Brytowie wiedzą jak się bawić!!! Steak z masełkiem czosnkowym popijany oryginalnym Guinessem – nic dodać, nic ująć. Poddani Królowej umieją sobie dogodzić.

superexpres StaryOdchodzimy przed poranną wysoką wodą. Zaczyna się jazda. Załapaliśmy się (dzięki kalkulacjom Jego Kapitańskości ) na prąd wynoszący w okolicy Cap de la Hague. Prędkość jak ze StarTreka 12,4 węzłów, wokół kipiel wiatr i fale w jedną, prąd w drugą… takiego widoku wody nie da się zapomnieć, coś jakby ktoś mieszał kakao raz w jedną raz drugą stronę… Dochodzimy do Cherbourga. Ogromniasta marina, mikroskopijne, klaustrofobiczne prysznice, zamknięta katedra – generalnie takie se. Spokojniej niż u Brytoli. Opuszczamy Cherbourg z samego rana. W główkach avant portu nagle znajomy widok. To nie może być… STS Pogoria. Nasi tu są!!! Łapiemy ich na UKF, ale rozmawiamy tylko chwilę – szykują się do podchodzenia. Ruszamy dalej. Zanosi się na długi przelot – Boulogne sur mer. Około 3 godziny po odejściu pojawił się wiatr i to taki sympatyczny baksztag o sile 4B. Nic tylko stawiać Foka i gasić maszynę. Tak żeglujemy do zmroku. W środku nocy wiaterek przygasł. Odpalamy diesla. Nauczeni poprzednią nocą na morzu wnikliwa kontrola parametrów… I znów zimny prysznic na kark. Coś jest nie tak. Kontrolka temperatury? Termostat? Chłodzenie silnika? Robi się średnio fajnie. Na szczęście wiatr znów się odezwał. Plan: idziemy dalej w kierunku Boulogne na żaglach. Silnik tylko awaryjnie. Oby tylko wiatr nie osłabł. Następne kilkanaście godzin i kilkadziesiąt mil każdy z nas na długo zapamięta. Zmęczenie, promy dookoła, twarz wysmagana wiatrem…. Zaczynamy snuć plany co zrobimy jak dojdziemy do portu. Wszyscy są zgodni – chlup! I spać. Na ostatniej prostej jakąś milę przed główkami portu Boulogne sur Mer – mgła i ulewa. Odpalamy diesla – a ten jak nie on w nocy – chodzi normalnie i rytmicznie. Dziwak. Wchodzimy do upragnionego portu. Realizacja zamierzonego planu – klar, short heavy drinking session i 14- 16 godzin snu. W nocy się rozbujało na morzu 7-8B ale tu gdzie stoimy – niespodzianka – niewiele mniej. Obok nas zacumowali Francuzi – chowając się przed sztormem. dwanascie sznurkow staregoW zamian za pożyczenie karty do prysznica ichniejszy skipper chciał nas poczęstować trawką. Grzecznie odmówiliśmy, twierdząc, że my tylko tradycyjnie polsko – wódeczka. Poranek. Boulogne od strony portu straszy jakby PRL-owskimi blokami. Nie wygląda to zachęcająco, ale nic to. Ruszamy w miasto. Boulogne znacznie zyskuje po opuszczeniu portu i zagłębieniu się w miasto. Starówka szacun. Można naprawdę poczuć ten unikatowy klimat północnej Francji. Kolacja po polsku. Schaboszczak i kartofelki. Potem lulu, ale nie do końca – wiatr w nocy się nasilił. Aż strach się bać co się dzieje na morzu, skoro my tu w porcie sztormujemy. Okręt na tuzinie (dosłownie) sznurków… przy pomoście delikatniejszym od jachtu. Rano wiatr nieco słabnie ale za to zjawiają się celnicy i sprawdzają nas – okręt i ludzi. Takie życie. To na razie tyle. Zobaczymy co będzie dalej. Et maintenant nous allons a moules marinieres. Jutro opuszczamy ciepły boulion i przemy na wschód.

Spod pokładu Starego – załoga