DSCN2323

Cudillero

Piątek, 23 sierpnia:
Wpłynęliśmy gdzieś po ciemku o 0415. Coś gdzieś zamotaliśmy i poszliśmy w kojki. Rano obudził mnie głośny warkot. Czyżby odpalili naszego ursusa i bez mojej zgody odpłynęli? Uff, to tylko helikopter pracuje tuż-tuż nad nami przenosząc ciężkie elementy zabezpieczające na pobliskie osuwisko, które niecnie chciało zasypać nasz porcik Cudillero. Szybko oddaliśmy bojkę, której się dzielnie przyczepiliśmy w nocy i tym sposobem udało się nam w porę ujść cało bez strat w sprzęcie i ludziach. Po południu, płynąc większość część czasu na żaglach (to chyba cud jakiś) dotarliśmy do Gijon (czytajcie Chichą). Tu zakończyć mieli swoją karierę żeglarską Hania i Andrzej. Ale oczywiście zarezerwowane wcześniej auto do przewozu ich na lotnisko w Bilbao, bagatela prawie 300 km, przestało być nagle zarezerwowane. Poszukiwania połączeń kolejowo-autobusowych spełzły na niczym. Przygoda, przygoda, każdej chwili szko-o-da…

I stała się sobota, 24 sierpnia:
Różnie się działo w tzw. miedzyczasie, ale siedzę sobie teraz (godz. 1200) przy plaży w pobliżu Bilbao, tak Bilbao, i piszę do Was. Pożegnałem czule Hanię, pożegnałem Andrzeja. Gdzie? Tak, na lotnisku w Bilbao. I czekam do wieczora na przylot następnego Andrzeja na podmiankę. Hani nie zamieniam.

Bolek